Maczeta zabija (Machete Kills) (2013) - recenzja
Kyle Ward, scenarzysta "Maczeta zabija" zapewniał, że skrypt do tego filmu był jednym z
najłatwiejszych, jakie napisał. To zresztą widać, bo jest totalną
niedoróbką - zlepek żartów, który pewnie fajnie opowiadało się w gronie
znajomych, ale w scenariuszu nie zadziałały. "Maczeta zabija" nawet
nie stała koło "Maczety".
Stare filmy B-klasowe, przykładowo ze stajni Rogera Cormana, były najlepszymi, jakie dało się zrobić przy dostępnych środkach (skromny budżet, często drewniani aktorzy, presja czasu). Zapomniane przez widzów i krytyków, są świetnym poligonem doświadczalnym dla filmowców, bo na błędach należy się uczyć, ale cudzych. Przede wszystkim to jednak skarbnica kapitalnych pomysłów, scen czy rozwiązań fabularnych. Tarantino i Rodriguez - by dość sztampowo poprzestać na bardzo znanych nazwiskach - chłonęli te filmy, bawili się nimi i twórczo przekształcali. Kyle Ward, scenarzysta "Maczeta zabija", w wywiadze dla "Cinema Chords" też opowiada o filmach grindhouse'owych, ale to takie słodkie pierdzenie - pasuje, by twórca tego typu filmu z lubością oglądał B-klasowe twory. Tyle, że nic z tego oglądania nie wyniósł. Ward postanowił świadomie napisać scenariusz złego filmu, zrobić prymitywną parodię zamiast inteligentnego pastiszu.
Wystarczy spojrzeć na fabułę. "Maczeta" to historia byłego meksykańskiego policjanta, który ima się prac fizycznych w Teksasie i dostaje ofertę sprzątnięcia kandydata na gubernatora tego stanu. Jest tylko pionkiem w grze, bo zamach ma się nie udać i tylko nakręcić popularność tego polityka, żerującego na strachu przed imigrantami z Meksyku. Nasz policjant orientuje się w czym rzecz, cudem unika śmierci i postanawia się zemścić... Brzmi jak solidny film sensacyjny, w którym mógłby zagrać Jason Statham czy Stallone, gdyby był młodszy. Taką dobrą fabularną strawę można było podlać pastiszowym sosem i wyszedł film genialny.
A w "Maczeta zabija"? Nasz bohater zostaje wysłany przez prezydenta USA do Meksyku, aby zabić pewnego rewolucjonistę. Ten ma w serce wszyty zapalnik do rakiety, która rozwali całe Stany w ciągu najbliższych 24 godzin. Maczeta bierze go do niewoli i postanawia dostarczyć do Ameryki... Jakiś czas potem mamy bezsensowny zwrot akcji. Kyle Ward, zachwycony filmem "Od zmierzchu do świtu", który zaczyna się jak kryminał, a kończy jako horror o wampirach, postanowił pójść podobną ścieżką. Punktem początkowym miał być film akcji rodem z lat 80., końcowym science fiction z lat 70. Zupełnie nie zadbał o odpowiednie poprowadzenie i przez to powstało dzieło wewnętrznie niespójne.
Smaczki filmowe, które miały bawić, budzą zażenowanie. Kilkukrotne przerabianie żartu z pierwszej "Maczety" ("Machete don't text") śmieszy tylko za pierwszym razem. Scena z nożem z końcówki "Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy" jest super - w "Maczecie zabija" mamy dwie tego typu. Pierwsza trafiona w dziesiątkę (w ferworze walki Maczeta łapie tasak i załatwia przeciwnika), druga smutna, bo świadczy o bezradności scenarzysty (uwaga SPOILER - TRWA DO KOŃCA AKAPITU: Miss San Antonio rzuca swoją koronę w Luz, ta ją łapie i trafia w przeciwniczkę).
Albo inna rzecz. Pistolet schowany w gaciach Sex Machine z "Od zmierzchu do świtu" był - z punktu widzenia tego bohatera - niezłym pomysłem. Przecież zawsze warto mieć dodatkową broń w podejrzanej meksykańskiej knajpie, nie? Burdelmama Madame Desdemona z "Maczeta zabija" ma podobną broń - tyle, że nie jest to jej as w rękawie, ale w strzelaninie, gdy liczy się czas i skuteczność, zamiast chwycić do ręki giwerę i zrobić porządek z Maczetą, każe swoim dziewczynom dostarczyć tego typu dziwaczną broń. O ile w pierwszym przypadku mieściło się to w logice filmowej rzeczywistości, to w drugim jest to skecz kabaretowy...
Nie, nie szukam logiki w "Maczecie zabija", ale dobrej zabawy - tyle, że zabawny scenariusz nie polega na upchaniu rozmaitych głupot na 120 stronach maszynopisu zapisanego czcionką Courier Typeface. Jakiś wytrawny "script-doctor" powinien przerobić tekst Warda, ale tego nie zrobił. Dziwię się, że po takim scenopisarskim gniocie Ward dostał kasę na pisanie skryptu swoistej krzyżówki przygód Aladyna i Sindbada, osadzonych w klimacie "Baśni tysiąca i jednej nocy"... Co to będzie za zmarnowany potencjał!
Bajeczna obsada i kilka niezłych scen nie ratują tego miernego filmu. Może "Maczeta zabija w kosmosie", planowana trzecia część przygód meksykańskiego mściciela, dorówna poziomem kapitalnej jedynce, a "Maczeta zabija" przepadnie w niebycie jako dziadowski spin-off. Oby.
Ocena: 2
Maczeta zabija (Machete Kills), USA 2013, reż. Robert Rodriguez, wyst. Danny Trejo, Mel Gibson, Demian Bichir, Michelle Rodriguez, Amber Heard, Charlie Sheen, Sofia Vergara
Stare filmy B-klasowe, przykładowo ze stajni Rogera Cormana, były najlepszymi, jakie dało się zrobić przy dostępnych środkach (skromny budżet, często drewniani aktorzy, presja czasu). Zapomniane przez widzów i krytyków, są świetnym poligonem doświadczalnym dla filmowców, bo na błędach należy się uczyć, ale cudzych. Przede wszystkim to jednak skarbnica kapitalnych pomysłów, scen czy rozwiązań fabularnych. Tarantino i Rodriguez - by dość sztampowo poprzestać na bardzo znanych nazwiskach - chłonęli te filmy, bawili się nimi i twórczo przekształcali. Kyle Ward, scenarzysta "Maczeta zabija", w wywiadze dla "Cinema Chords" też opowiada o filmach grindhouse'owych, ale to takie słodkie pierdzenie - pasuje, by twórca tego typu filmu z lubością oglądał B-klasowe twory. Tyle, że nic z tego oglądania nie wyniósł. Ward postanowił świadomie napisać scenariusz złego filmu, zrobić prymitywną parodię zamiast inteligentnego pastiszu.
Wystarczy spojrzeć na fabułę. "Maczeta" to historia byłego meksykańskiego policjanta, który ima się prac fizycznych w Teksasie i dostaje ofertę sprzątnięcia kandydata na gubernatora tego stanu. Jest tylko pionkiem w grze, bo zamach ma się nie udać i tylko nakręcić popularność tego polityka, żerującego na strachu przed imigrantami z Meksyku. Nasz policjant orientuje się w czym rzecz, cudem unika śmierci i postanawia się zemścić... Brzmi jak solidny film sensacyjny, w którym mógłby zagrać Jason Statham czy Stallone, gdyby był młodszy. Taką dobrą fabularną strawę można było podlać pastiszowym sosem i wyszedł film genialny.
A w "Maczeta zabija"? Nasz bohater zostaje wysłany przez prezydenta USA do Meksyku, aby zabić pewnego rewolucjonistę. Ten ma w serce wszyty zapalnik do rakiety, która rozwali całe Stany w ciągu najbliższych 24 godzin. Maczeta bierze go do niewoli i postanawia dostarczyć do Ameryki... Jakiś czas potem mamy bezsensowny zwrot akcji. Kyle Ward, zachwycony filmem "Od zmierzchu do świtu", który zaczyna się jak kryminał, a kończy jako horror o wampirach, postanowił pójść podobną ścieżką. Punktem początkowym miał być film akcji rodem z lat 80., końcowym science fiction z lat 70. Zupełnie nie zadbał o odpowiednie poprowadzenie i przez to powstało dzieło wewnętrznie niespójne.
Smaczki filmowe, które miały bawić, budzą zażenowanie. Kilkukrotne przerabianie żartu z pierwszej "Maczety" ("Machete don't text") śmieszy tylko za pierwszym razem. Scena z nożem z końcówki "Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy" jest super - w "Maczecie zabija" mamy dwie tego typu. Pierwsza trafiona w dziesiątkę (w ferworze walki Maczeta łapie tasak i załatwia przeciwnika), druga smutna, bo świadczy o bezradności scenarzysty (uwaga SPOILER - TRWA DO KOŃCA AKAPITU: Miss San Antonio rzuca swoją koronę w Luz, ta ją łapie i trafia w przeciwniczkę).
Albo inna rzecz. Pistolet schowany w gaciach Sex Machine z "Od zmierzchu do świtu" był - z punktu widzenia tego bohatera - niezłym pomysłem. Przecież zawsze warto mieć dodatkową broń w podejrzanej meksykańskiej knajpie, nie? Burdelmama Madame Desdemona z "Maczeta zabija" ma podobną broń - tyle, że nie jest to jej as w rękawie, ale w strzelaninie, gdy liczy się czas i skuteczność, zamiast chwycić do ręki giwerę i zrobić porządek z Maczetą, każe swoim dziewczynom dostarczyć tego typu dziwaczną broń. O ile w pierwszym przypadku mieściło się to w logice filmowej rzeczywistości, to w drugim jest to skecz kabaretowy...
Nie, nie szukam logiki w "Maczecie zabija", ale dobrej zabawy - tyle, że zabawny scenariusz nie polega na upchaniu rozmaitych głupot na 120 stronach maszynopisu zapisanego czcionką Courier Typeface. Jakiś wytrawny "script-doctor" powinien przerobić tekst Warda, ale tego nie zrobił. Dziwię się, że po takim scenopisarskim gniocie Ward dostał kasę na pisanie skryptu swoistej krzyżówki przygód Aladyna i Sindbada, osadzonych w klimacie "Baśni tysiąca i jednej nocy"... Co to będzie za zmarnowany potencjał!
Bajeczna obsada i kilka niezłych scen nie ratują tego miernego filmu. Może "Maczeta zabija w kosmosie", planowana trzecia część przygód meksykańskiego mściciela, dorówna poziomem kapitalnej jedynce, a "Maczeta zabija" przepadnie w niebycie jako dziadowski spin-off. Oby.
Ocena: 2
Maczeta zabija (Machete Kills), USA 2013, reż. Robert Rodriguez, wyst. Danny Trejo, Mel Gibson, Demian Bichir, Michelle Rodriguez, Amber Heard, Charlie Sheen, Sofia Vergara
Komentarze
Prześlij komentarz