100 karabinów (100 Rifles) (1969) - recenzja
Jak po takim dobrym początku można było zrobić tak nudny film? Bo zaczęło się obiecująco. Rok 1912, meksykański stan Sonora. Ludzie generała Verdugi wieszają pewnego Indianina i zabierają do miasteczka jego córkę Saritę. A tam Verdugo w swoim żywiole strzela do bezbronnych Indian. Przez okno obserwuje to Yaqui Joe, pół-Indianin, który niedawno obrabował bank w USA, tymczasem pech chce, że właśnie teraz przyjechał niejaki Lyedecker z zadaniem zaprowadzenia go przed amerykański wymiar sprawiedliwości.
Fajne nagromadzenie wątków, lekkie zdziwienie, bo Lyedecker jest czarnoskóry, niezła obsada, bo i Burt Reynolds, i momentami drewniana, ale zawsze piękna Raquel Welch, no i pierwszy raz zobaczyłem film z ojcem "Renegata", czyli Fernandem Lamasem. Jest nieźle.
Chwilę potem Lyedecker i Yaqui Joe, chcąc nie chcąc, stają się sojusznikami w walce z okrutnym generałem. Okazuje się, że Joe pieniądze z napadu przeznaczył na zakup broni dla swoich indiańskich ziomków, a generał wcale nie ma ochoty wydać zgody na jego ekstradycję. Jest dynamicznie, ciekawe, z nutką humoru ( - Twoja matka to dziwka - mówi Joe do jednego z meksykańskich strażników, a gdy ten nie reaguje, z triumfem oświadcza Lyedeckerowi: - Nie znają angielskiego), a potem to wszystko siada - tak od około 40. minuty nuda hula po ekranie, może nie licząc więzi zadzierzgniętych między Lyedeckerem a Saritą.
To nie jedyny problem. Przemoc jest wręcz sterylna. Wprawdzie Indianie i ludzie Verdugi giną mniej więcej z częstotliwością jednego na minutę, ale krwi się nie uświadczy. Jeszcze przed śmiercią wiele osób robi jakieś dziwne akrobacje, w ogóle aktorzy epizodyczni pochodzili chyba z łapanki. Trochę mi szkoda tych zabijanych Indian, ale bardziej na zasadzie statystyki, z żadnym szczególnej więzi nie poczułem (z wyjątkiem ojca Sarity).
Skojarzyło mi się to z początkiem "Od zmierzchu do świtu" wg scenariusza Tarantina. Teksański policjant rozmawia przez dłuższą chwilę z kasjerem, nawet nie pamiętam o czym (pewnie o pierdołach, jak to u Quentina), ale wiem, że obaj to porządni goście. Kiedy już jako widzowie zdążyliśmy się z nimi zakumplować, wpadają bracia Gecko i ich rozwalają. To byli konkretni ludzie, a nie anonimy z Sonory, które przed śmiercią rzucą jedno czy dwa zdania.
Na "100 karabinów" nie żałowano kasy. Poszło ponad 3 miliony dolarów, więc są i pożary, i jedna dobra scena pijatyki, i nawet rozpędzony pociąg wjeżdża do miasteczka. Plusem są zdjęcia. Operator pozwolił sobie też na trochę zabawy z kamerą subiektywną (point-of-view shot).
Koniec końców, kilka niezłych scen plus Raquel Welch to za mało, aby zrobić dobry western. Szkoda, bo potencjał był spory.
Ocena: 3
100 karabinów (100 Rifles), USA 1969, reż. Tom Gries, wyst. Jim Brown, Raquel Welch, Burt Reynolds, Fernando Lamas
Fajne nagromadzenie wątków, lekkie zdziwienie, bo Lyedecker jest czarnoskóry, niezła obsada, bo i Burt Reynolds, i momentami drewniana, ale zawsze piękna Raquel Welch, no i pierwszy raz zobaczyłem film z ojcem "Renegata", czyli Fernandem Lamasem. Jest nieźle.
Chwilę potem Lyedecker i Yaqui Joe, chcąc nie chcąc, stają się sojusznikami w walce z okrutnym generałem. Okazuje się, że Joe pieniądze z napadu przeznaczył na zakup broni dla swoich indiańskich ziomków, a generał wcale nie ma ochoty wydać zgody na jego ekstradycję. Jest dynamicznie, ciekawe, z nutką humoru ( - Twoja matka to dziwka - mówi Joe do jednego z meksykańskich strażników, a gdy ten nie reaguje, z triumfem oświadcza Lyedeckerowi: - Nie znają angielskiego), a potem to wszystko siada - tak od około 40. minuty nuda hula po ekranie, może nie licząc więzi zadzierzgniętych między Lyedeckerem a Saritą.
To nie jedyny problem. Przemoc jest wręcz sterylna. Wprawdzie Indianie i ludzie Verdugi giną mniej więcej z częstotliwością jednego na minutę, ale krwi się nie uświadczy. Jeszcze przed śmiercią wiele osób robi jakieś dziwne akrobacje, w ogóle aktorzy epizodyczni pochodzili chyba z łapanki. Trochę mi szkoda tych zabijanych Indian, ale bardziej na zasadzie statystyki, z żadnym szczególnej więzi nie poczułem (z wyjątkiem ojca Sarity).
Skojarzyło mi się to z początkiem "Od zmierzchu do świtu" wg scenariusza Tarantina. Teksański policjant rozmawia przez dłuższą chwilę z kasjerem, nawet nie pamiętam o czym (pewnie o pierdołach, jak to u Quentina), ale wiem, że obaj to porządni goście. Kiedy już jako widzowie zdążyliśmy się z nimi zakumplować, wpadają bracia Gecko i ich rozwalają. To byli konkretni ludzie, a nie anonimy z Sonory, które przed śmiercią rzucą jedno czy dwa zdania.
Na "100 karabinów" nie żałowano kasy. Poszło ponad 3 miliony dolarów, więc są i pożary, i jedna dobra scena pijatyki, i nawet rozpędzony pociąg wjeżdża do miasteczka. Plusem są zdjęcia. Operator pozwolił sobie też na trochę zabawy z kamerą subiektywną (point-of-view shot).
Koniec końców, kilka niezłych scen plus Raquel Welch to za mało, aby zrobić dobry western. Szkoda, bo potencjał był spory.
Ocena: 3
100 karabinów (100 Rifles), USA 1969, reż. Tom Gries, wyst. Jim Brown, Raquel Welch, Burt Reynolds, Fernando Lamas
Komentarze
Prześlij komentarz