Franck Spadone (2000) - recenzja

"Franck Spadone" to nowela filmowa rozciągnięta do granic możliwości. Richard Bean, reżyser i współscenarzysta filmu, przypomina grube baby, odwiedzające Ala Bundy'ego w obuwniczym. Al tłumaczył, że mały but nie wejdzie na wielką stopę, tak samo scenariusz noweli nie zaskoczy w filmie pełnometrażowym. Jednak i grube baby, i Richard Bean nie dają się przekonać.

W filmie mamy niezłą muzykę, jest dobrze zagrany, ale przez 70 minut trafia się tylko jedna dobra scena - gdy Francka Spadone odwiedza zabójca. Poza tym nuda. Tymczasem zarys fabuły zapowiadał niezły film noir: kieszonkowiec Franck Spadone w metrze buchnął portmonetkę Laurze i postanawia zwrócić łup właścicielce. Nie, żeby pojawiły się w nim jakieś wyrzuty sumienia; Laura ma po prostu wygląd Moniki Bellucci. Okazuje się, że kobieta jest striptizerką/prostytutką i znajomość z nią ściąga na Francka kłopoty. Najpierw dostaje łomot, później nawiedza go zabójca, wreszcie ma odegrać istotną rolę w gangsterskich porachunkach.

Brzmi nieźle, ale w praktyce nie jest już tak różowo. Dialogi są więcej niż oszczędne, bardzo często kamera pokazuje milczących bohaterów, którzy nic ciekawego nie robią. Totalnie nic. Nie chodzi tu o żadne artystyczne środki wyrazu, o to, że "Franck Spadone" to spokojny film, gdzie akcja nie gna jak szalona, że potrzebne są pewne sceny wyciszenia... Film jest po prostu nudny.

Przyjemną odmianę stanowi ostatnie 10 minut. Nie jest to kawał wybitnego kina, ale ogląda się je bez znużenia, towarzyszącemu reszcie "Francka Spadone". To tylko potwierdza, że na podstawie 15 stron scenariusza spróbowano nakręcić 85-minutowy film.

Ocena: 2

Franck Spadone, Francja 2000, reż. Richard Bean, wyst. Stanislas Merhar, Monica Bellucci

Komentarze

Popularne posty