Zeszłego roku w Marienbadzie (L'Année dernière à Marienbad) (1961) - recenzja

- Mam wrażenie, że [reżyser] Resnais i [scenarzysta] Robbe-Grillet wymieniali złośliwe uśmieszki ponad głowami łatwowiernej publiczności, która wytężała umysł w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "O co, do cholery, w tym filmie chodzi?" - pisał przed laty na łamach "The Nation" Robert Hatch. Pod względem formalnych ten oniryczny film robi wrażenie, mimo upływu pięciu dekad, ale do zachwytów krytyki należy podchodzić z dystansem. Jak zawsze.

Przepysznie barokowy hotel w Marienbadzie. Mężczyzna (X) spotyka piękną kobietę (A), której towarzyszy partner, być może mąż (M). X twierdzi, że widzieli się rok wcześniej. A mówi, że jest tu pierwszy raz. X uparcie trwa przy swojej wersji. Co więcej, przypomina kobiecie o złożonej mu wtedy obietnicy, że potrzebuje roku i odtąd będą już ze sobą na zawsze. X co jakiś czas podrzuca szczegóły z ich poprzedniego spotkania - pytanie, czy odtwarza przeszłość, czy ją w jakiś sposób kreuje. Jego opowieść nie jest spójna, mylą mu się szczegóły, sam siebie poprawia, ale ma dowód w postaci zdjęcia. Dla A to żaden argument, ale X nie ustępuje.

Interpretacji filmu pojawiło się sporo. Większość krytyków zachwycało się nad brakiem jasnego rozwiązania, chociaż cytowany Robert Hatch należał do grona tych zżymających się na taką sytuację. Twórcy też zachowali w tej kwestii daleko idące milczenie - może bezsens był sensem tej opowieści? Oniryczny klimat sugerowałby odpowiedź, że marzenia przeplatają się z rzeczywistością - ale to dość banalny klucz interpretacyjny. Można na siłę wrzucić film w karby realizmu: może X natrafił rok wcześniej na kobietę wyglądającą jak A? Albo ruszyć w zupełnie innym kierunku. W czasie kinowego seansu przyszło mi do głowy takie rozwiązanie: X wykoleił się w podróży w czasie i trafił do alternatywnej rzeczywistości, w której nie spotkał się poprzedniego roku z A.

Film na swój sposób wciągający. Ten wspaniały hotel, nienagannie ubrani goście z wyższych sfer, błyszcząca co chwilę biżuteria, piękna Delphine Seyrig, kilkukrotnie powtarzania zdania powracające niczym refren, pewne uczucie konsternacji, gdy X poprawia (wymyśla?) swoją wersję historii sprzed roku, wreszcie pytanie, czy to rzeczywistość, czy tylko sen, marzenie?

Jeden z najskrajniejszych eksperymentów w dziejach kina, wynikły z - zainspirowanego przez producentów - spotkania pary autorów: autora scenariusza, pisarza Alaina Robbe-Grillet, lidera ogromnie wówczas modnego prądu literackiego nouveau roman, znoszącego granicę między obiektywną prawdą a wyobrażeniem, i reżysera Alaina Resnais, którego niedawny debiut Hiroszima moja miłość zmienił oblicze kina (Tadeusz Lubelski, Zeszłego roku w Marienbadzie, [w:] Słownik filmu, red. Rafał Syska, Kraków 2005, s. 605).

Film z pewnością warty obejrzenia dla przeglądu środków formalnych, jak zatarcie granicy między rzeczywistością (filmową) a fikcją, opowiadanie i jednocześnie zmienianie przeszłości w scenach retrospekcji, ujęcia, gdy wszystkie postacie w tle trwają w bezruchu. Sama historia miłosnego trójkąta jest momentami nużąca. I warto przy okazji pamiętać, że filmy ważne w dziejach kinematografii niekoniecznie muszą być dobre.

Ocena: 4

Zeszłego roku w Marienbadzie (L'Année dernière à Marienbad), Francja 1961, reż. Alain Resnais, wyst. Giorgio Albertazzi, Delphine Seyrig, Sacha Pitoëff

Komentarze

Popularne posty